Wprawdzie Łącko leży ponad 60 km od Czchowa, dostaliśmy jednak
zaproszenie na to doroczne jabłoniowe święto więc jeden z nas pojechał w te piękne
okolice, a skoro już tam był to uznał, że parę refleksji i spostrzeżeń z prawie
całodziennego pobytu w Łącku, zaglądającym tu się należy. A więc do dzieła; Na
początek istotna informacja, impreza była dwudniowa ale relacja będzie tylko z
niedzieli.
Pierwsze odczucie to ukłucie zazdrości – z racji posiadania przez
Łącko pięknego, bardzo kameralnego, amfiteatru. Gdybyż tak w Czchowie taki
wybudować. A jest gdzie, stare boisko na Grodzisku, wraz z przyległym terenem,
doskonale na takie coś by się nadawało. Obiekt, jak widać na zdjęciach,
wypełniony po brzegi. Wszak pogoda dopisała, a jabłoniowe święto swoją renomę
już ma. Autokary i samochody z rejestracjami pół Polski szczelnie wypełniają
parkingi, a na pojazdach, oprócz miejscowych, pełno śląskich, krakowskich i…
zagranicznych tablic. U stóp amfiteatru sporo handlowych stoisk, a na nich
czego dusza zapragnie. Przeważają regionalne wyroby, miejscowe potrawy,
napitki. Górale mają zmysł do zarabiania więc asortyment oferowanych towarów
ogromny – klientów, zwłaszcza tych spoza regionu, też masa. Ciekaw jestem czy
znalazły nabywców rzeźbione wizerunki Jana Pawła II i ojca Pio (na zdjęciu
poniżej). Dość oryginalne! Nie zabrakło oczywiście sztandarowego wyrobu Łącka –
śliwowicy. Tej wyrabianej i sprzedawanej legalnie (Tłocznia Maurera) po 70 zł
za butelkę 50-cio procentowej i po 90 zł – 70-cio procentowej! Wpływ na cenę ma
akcyza i podatki – Polska to widać bogaty kraj bo przez głupie przepisy
rezygnuje ze sporego dochodu ponieważ większość „producentów” śliwkowej okowity
woli ją sprzedawać po rozsądnej cenie, nie odprowadzając przy tym fiskusowi ani
złamanego grosza. Nie brakuje także tej – nazwijmy ją półlegalną (bo wszyscy, w
Warszawie też, wiedzą o tym wyrobie) – tańszej. Można było nawet ją degustować,
ale uwaga, po 2 zł za mniej więcej 25 gramowy naparstek. Przynajmniej tak było na
stoisku, przy którym ja się znalazłem. Wróćmy jednak do amfiteatru. Gdzie, jak
wspominałem, pełno ludzi i… polityków. Ci to dopiero wiedzą gdzie i jak się
promować, przecież wkrótce wybory do euro parlamentu. Pal ich jednak licho, bo
po oficjalnym otwarciu rozpoczynają się występny barwnych, góralskich, a jakże,
zespołów. I tu niespodzianka: zapowiedziana przez super wygadaną, po góralsku
ubraną i niesamowicie podobną na pierwszy rzut oka do pewnej ogólnie znanej
pani polityk (nie wymieniam nazwiska bo nie będę jej robił dodatkowej reklamy)
konfenansjerkę dęta orkiestra - kapela, to prawdziwa orkiestra symfoniczna,
grająca zarówno góralskie kawałki, muzykę popularną jak i poważną. Po
orkiestrze następuje prawdziwy wysyp regionalnych zespołów , które grają,
śpiewają i tańczą, tak, że nawet moje odwykłe od pląsów nogi, zaczynają
samoistnie poruszać się w rytm płynących ze sceny dźwięków. Obserwuję występy,
patrzę na widzów, zerkam na organizatorów i stwierdzam z uznaniem, że wszystko
dopracowane jest w najmniejszych detalach, a drobne nieuniknione opóźnienia czy
potknięcia, świetnie puentowane (zagadywane jak kto woli) są przez prowadzącą,
która jak widać i słychać, doskonale nad wszystkim panuje. Wybaczcie, ale muszę
teraz przytoczyć kawał, który całkiem przypadkiem w amfiteatrze usłyszałem.
Podczas rozmowy pewnej miejscowej pani z, także miejscowym, gościem, usłyszałem
jak ta ostatnia narzeka, że wkrótce zostanie teściową (a uwierzcie, całkiem
młodą będzie teściową!), na to, zaciągając z góralska, facet pyta ją czy wie
dlaczego teściowa powinna mieć tylko dwa zęby. Nie wiedziała, więc gość mówi,
że jeden po to aby zięciowi otwierać piwo! A drugi na co, pyta kobieta. Facet:
żeby ją sakramencko, cały czas boloł! Myślałem, że pęknę ze śmiechu. Dopiero po
chwili zrozumiałem ten głębszy sens kawału. Jak teściową „sakramencko” bolał
będzie ząb to nie będzie miała siły i głowy do wtrącania się w sprawy młodego
małżeństwa. Po południu, gorące, kubańskie rytmy na nowo rozgrzały publiczność,
która mimo zaczynającego siąpić deszczu, wzięła się nawet za pląsanie przed
sceną. Całkiem wieczorem, w amfiteatrze zagra jeszcze Blue Cafe – niestety, muszę
zbierać się do domu, rano przecież trzeba iść do pracy. Z żalem opuszczam
gościnne Łącko, pocieszając się oscypkami, które bardzo lubię i w których zapas
przezornie wcześniej się zaopatrzyłem. Także tym, że mam zdjęcia, które długo
jeszcze przypominać mi będą tą góralską niedzielę.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz