Uczestnicząc pewnego razu w kursie tematycznie dotyczącym
funkcjonowania administracji, zdrzemnęło mi się. Wiem, wiem! Naganna to sprawa
i biję się w piersi, chociaż niemała w tej mojej drzemce zasługa prowadzącego.
No i w trakcie „przymknięcia oka” przyśniło mi się, że od jednego z urzędów, w
którym wcześniej coś załatwiałem, dostałem maila z przeprosinami, iż nastąpił
jakiś błąd w zapisie jednego z dokumentów, więc urząd prosi abym w dogodnym dla
siebie terminie raczył się u niego stawić, a wtedy od ręki sprostują pomyłkę.
Po ponownym otwarciu oczu, dla odmiany rozmarzyłem się. Bo czyż nie byłoby
cudownie gdyby naprawdę tak nasza administracja działała? To moje prawie
rozanielenie trwało jednak równie długo jak wcześniejsza drzemka, czyli moment.
Przypomniała mi się bowiem opowieść znajomego o jego perypetiach z dowodem
rejestracyjnym pojazdu, który posiada. Otóż gdy blankiet tego dokumentu
najzwyczajniej się skończył , poszedł do właściwego urzędu wyrobić nowy.
Przewidywał kłopoty ponieważ już na przeglądzie technicznym, powiedziano mu na
stacji obsługi, że niektóre zapisy w dowodzie rejestracyjnym są błędne i
doradzono ich sprostowanie przy jego wymianie. Łatwo powiedzieć, gorzej
wykonać. Gdyby znajomy mógł sam dokonywać wpisów, w minutę byłoby po sprawie.
Ale, że tylko urząd ma takie uprawnienia, zgodnie z przewidywaniami, rozpoczęły
się schody. Urzędnicy do swojego błędu za Chiny nigdy się nie przyznają. Ba,
bronią swoich pomylonych racji do upadłego, dlatego nie inaczej było i tym
razem. Na próżno znajomy przedstawiał dokumenty, na próżno tłumaczył, urzędnicy
uparli się, iż auto pochodzi z roku, w którym już tego modelu nie produkowano. Cały,
niemożliwy do zrozumienia w urzędzie sęk polegał na tym, że auto (teraz już zabytkowe)
zostało sprowadzone, w oryginalnych i fabrycznie nowych wprawdzie, ale
częściach i w Polsce zostało po prostu złożone. Takie dawniej były czasy, że z
wielu względów nie dało się inaczej. To spowodowało całą lawinę pomyłek. Dość
powiedzieć, że wszystkich, popełnionych przez urzędników błędów w dowodzie
rejestracyjnym, znajomy doliczył się dziewięć! Strach pomyśleć o co by go
posądzono gdyby z takim dowodem rejestracyjnym zechciał swe piękne, zabytkowe
cacko na czterech kółkach sprzedać, a chętnych nie brakowało! Teraz nie
urzędnicy wysyłają do niego maile z informacjami jak sprawa się ma, a on jeździ
do urzędu i czeka. Podobno Warszawa z czymś zwleka! Jeszcze ciekawszą przeprawę
– w tym samy urzędzie ds. komunikacji ma inny znajomy. Tego dla odmiany
spotkało życiowe nieszczęście – zmarła mu żona. Była (wpisaną w dowód
rejestracyjny) współwłaścicielką rodzinnego pojazdu, co okazało się – o ile w
ogóle jest to możliwe - jeszcze większym nieszczęściem. Tu było trochę inaczej
jak w pierwszym przypadku. Jego córce, która autem jeździła, skradziono
dokumenty, w tym dowód rejestracyjny i zaszła potrzeba wyrobienia nowego.
Pojechał więc do urzędu od wszelkich pojazdów dokonać stosownych czynności, a
wiedząc o współwłasności auta i nie mogąc zabrać ze sobą nieboszczki,
przezornie zabrał jej akt zgonu. Odpowiednie dokumenty wypełnił i złożył ale usłyszał,
że… nowego nie dostanie przed przeprowadzeniem postępowania spadkowego. Znajomy
autem chciał jeździć, a nie pozbyć się go, więc nie bardzo rozumiał w czym
rzecz. Jednak gdy usłyszał, że takie są przepisy, pokornie odebrał (ważny
miesiąc) tymczasowy dowód rejestracyjny. Był jeszcze spokojny bo wiedział, iż
postępowanie spadkowe po zmarłej – ze względu na dzieci – już się toczy. Gdy
jednak po pewnym czasie, już z sądowym orzeczeniem o spadku w ręku, ponownie
pojawił się przed urzędniczym biurkiem, zdębiał! Tu dla wyjaśnienia trzeba
podać, że ma czworo dzieci. Dwie dorosłe córki i dwóch małoletnich jeszcze
synów. Dla tych właśnie dzieci, no i dla niego, przypadło wszystko to co zmarła
posiadała, a więc i to nieszczęsne pół auta. Osłupiał gdy urzędnicy zażądali
oświadczeń nowych współwłaścicieli auta czyli dzieci, że zgadzają się na wyrobienie
nowego dowodu rejestracyjnego. Pal licho, że dorosłych córek, ale małoletnich
synów, nad którymi jako ojciec sprawuje rodzicielską, a więc i prawną opiekę?
Pamiętał przecież, iż w Polsce, małoletni nie są zdolni do czynności prawnych,
a więc i do składania oświadczeń. Gdy przypomniał sobie jeszcze jak to
urzędnicy obiecali mu załatwienie sprawy gdy tylko sądownie ureguluje sprawy
spadkowe, najzwyczajniej się wściekł i nagadał urzędnikom na temat
respektowaniu przez nich sądowych postanowień, powiedział też co o nich i ich
interpretowaniu przepisów myśli. Finał sprawy – jak dotychczas – jest taki, że
zraził sobie córkę (powiedziała mu, iż nigdy więcej, do żadnego urzędu z nim
nie pójdzie), a auto stoi w garażu bo bez dowodu rejestracyjnego jeździć
przecież się nim nie da, a kiedy dowód będzie, to chyba jedynie sam Pan Bóg
wie. Żeby nie było, iż uwziąłem się na urzędników naszego powiatu, jeszcze
jeden przykład (też z Wydziału Komunikacji) ale z innego starostwa. Pewien facet
wyszukał córce w jednym z auto komisów samochód, doprowadził do transakcji i
przekazał jej komplet dokumentów, z poleceniem jak najszybszego zarejestrowania
auta. Posłuszne dziecko polecenia ojca wypełniło co do joty, pojazd formalnie
na siebie zarejestrowało i szczęśliwie z auta korzystało, aż do momentu gdy po trzech
latach, zaszła konieczność odwiedzenia samochodowego warsztatu. Pan mechanik,
szukając odpowiedniej do tego modelu samochodu części, stwierdził ni mniej, ni
więcej, że wpisany w dowód rejestracyjny numer pojazdu nie zgadza się z tym
rzeczywistym, umieszczonym na aucie! Słowami zaskoczenia w rodzinie nie da się opisać.
Gorączkowe szukanie oryginalnych dokumentów auta prawie przewróciło całe
mieszkanie do góry nogami, a czekanie na werdykt urzędników od spraw
komunikacyjnych wydawało się wiecznością. Gdy w końcu córka zadzwoniła do ojca
z wiadomością, iż to pomyłka urzędników, jego ulga była nie do opowiedzenia.
Zaczął bowiem już się martwić czy przypadkiem nie kupił dziecku auta
kradzionego. Nerwy też go trochę wzięły gdy zdał sobie sprawę, że przez trzy
lata córka narażona była na podejrzenie (i oskarżenie!) o jazdę samochodem
niewiadomego pochodzenia – czytaj: komuś zrabowanym. Rozmyślając teraz nad tymi
przypadkami na styku urzędnik petent, zupełnie nie rozumiem skąd wziął mi się
tak przyjemny sen. Przecież urzędników i różnych wydziałów u nas dostatek i
jeśli tylko po dwa takie jak wyżej opisane przypadki zdarzą się w każdym, to w
bardzo ciemnych kolorach prezentuje się nasza administracja. Chyba jednak to
prawda, że broniąc się przed stresem i innymi zagrożeniami, organizm człowieka
potrafi czasem okłamywać samego siebie, podsuwając mu obrazy całkiem
przeciwstawne rzeczywistości. Tak ku pokrzepieniu serca.
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń