Jak wszyscy wiedzą, losy każdego człowieka toczą się sobie
tylko znanym torem i są jak linie papilarne – niepowtarzalne i przypisane tylko
jednemu osobnikowi. Czy mamy na nie wpływ? Można by o tym dyskutować, jednak
niewątpliwie w pewnym stopniu zależą one od nas samych. Ale wróćmy do początku.
Był sobie człowiek, nie nastolatek ale też nie starzec. Nie przesadnie
wykształcony lecz i nie całkiem głupi. Żyjący przeciętnym życiem bez
błyskotliwych osiągnięć i bez szczególnych upadków. Jednak jego życie tylko do
pewnego momentu było przeciętne. Od pewnego czasu – przynajmniej dla niego i
kilku jeszcze osób – stało się szczególne.
Szczególne przez groźną chorobę,
która upatrzyła sobie jego organizm na swoje siedlisko. Faktem jest, że w pewnym
stopniu, sam osobiście swojej chorobie pomógł. Od pewnego już czasu za kołnierz
nie wylewał , a w dodatku sięgał po alkohole z – powiedzmy delikatnie – nie najwyższej
półki. Ten akurat produkt, w dodatku często spożywany, jak wiadomo, ciała raczej
nie wzmacnia, tak więc systematycznie osłabiany organizm w żaden sposób przed
podstępną chorobą bronić się nie mógł, więc i jej postęp był szybki, a skutki
nieuleczalne i nieodwracalne. Był już w takim stanie, że niechybnie umarłby w
domu z głodu i w męczarniach, bo nie mógł już niczego przełykać oprócz wody. Sąsiedzi
(część jego rodziny jest „w świecie”, a część pewno nawet nie wiedziała o jego
stanie) poprosili doń lekarza rodzinnego, który do pacjenta w trybie pilnym
wezwał pogotowie. I zaczęło się. Długo by opowiadać o medycznych procedurach,
bo to one, jak wszędzie twierdzono, regulują tryb i sposób postępowania z
pacjentami. Dość powiedzieć, że pogotowie zawiozło człowieka na SOR, z SOR-u
(nazajutrz) do laryngologicznej przychodni, a stamtąd polecono… odebrać go do
domu, w którym – przypomnijmy – ani warunków, ani opieki, ani nikogo bliskiego.
W tym momencie wypada pokłonić się w podzięce powiatowemu radnemu, Panu
Jarosławowi Gurgulowi, który poproszony o pomoc, sobie tylko znanymi sposobami
spowodował przyjęcie chorego na oddział szpitalny. Każdy kto znał sprawę –
łącznie z rodzinnym lekarzem – dziwił się jak tak może być, że samotnemu
człowiekowi w prawie agonalnym stanie, zaleca się ambulatoryjne leczenie w
szpitalu odległym o kilkadziesiąt kilometrów. Później był jeszcze jeden szpital
i jeszcze jeden, a po nich żądanie wskazania (czytaj załatwienia) dla chorego
hospicjum, w którym można by go umieścić. Hospicjum – znowu dzięki Panu
Jarosławowi – załatwiono, gdzie ciężko chory człowiek, w godziwych warunkach
będzie pewno dożywał swych dni lub godzin. Ktoś zapyta skąd tytuł w czasie
przeszłym. Takie pytanie może zadać tylko ten, kto człowieka o którym mowa, w
ostatnich dniach nie widział, kto nie usłyszał z ust lekarza słów: „ten pan
długo nie pożyje”. Bo wygląda on - nie zawaham się użyć w tym miejscu tego określenia
– jak szkielet. Tak, ten człowiek to dosłownie skóra, kości i trochę ścięgien,
w które kilka razy na dobę wstrzykiwana jest morfina. Dlatego, chociaż człowiek
ten z medycznego punktu widzenia jest jeszcze żywy, to praktycznie czeka już
tylko na śmierć. Po co to wszystko opisuję? Przecież każdego człowieka może
dopaść taka jak ta choroba i wiele osób „niezasłużenie” na nią zapada. Ano po
to, aby pokazać, że wśród tych nie z własnej winy chorych są i tacy, co przez swój
tryb życia wręcz otwierają „drzwi organizmu” dla paskudnych chorób, piszę ku
przestrodze dla miłośników „baryłek”, piszę wreszcie dla obojętnych na
cierpienie innych. W tym także dla uświadomienia jak bezduszne i zupełnie nie
widzące w chorym człowieka, są medyczne procedury, jak odczłowieczony jest
system naszej (pożal się Boże) służby zdrowia. Wreszcie po to, żebyśmy – mając
świadomość, iż sami w każdej chwili podobnej choroby możemy doświadczyć –
dostrzegali wokół siebie potrzebujących pomocy i pomocy takiej nigdy nie
odmawiali. Bo czyż nie za często, w nawale codziennych spraw, najzwyczajniej
nie zwracamy uwagi na drugiego człowieka?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz