wtorek, 20 maja 2014

Miałem sen…



Uczestnicząc pewnego razu w kursie tematycznie dotyczącym funkcjonowania administracji, zdrzemnęło mi się. Wiem, wiem! Naganna to sprawa i biję się w piersi, chociaż niemała w tej mojej drzemce zasługa prowadzącego. No i w trakcie „przymknięcia oka” przyśniło mi się, że od jednego z urzędów, w którym wcześniej coś załatwiałem, dostałem maila z przeprosinami, iż nastąpił jakiś błąd w zapisie jednego z dokumentów, więc urząd prosi abym w dogodnym dla siebie terminie raczył się u niego stawić, a wtedy od ręki sprostują pomyłkę. Po ponownym otwarciu oczu, dla odmiany rozmarzyłem się. Bo czyż nie byłoby cudownie gdyby naprawdę tak nasza administracja działała? To moje prawie rozanielenie trwało jednak równie długo jak wcześniejsza drzemka, czyli moment.
Przypomniała mi się bowiem opowieść znajomego o jego perypetiach z dowodem rejestracyjnym pojazdu, który posiada. Otóż gdy blankiet tego dokumentu najzwyczajniej się skończył , poszedł do właściwego urzędu wyrobić nowy. Przewidywał kłopoty ponieważ już na przeglądzie technicznym, powiedziano mu na stacji obsługi, że niektóre zapisy w dowodzie rejestracyjnym są błędne i doradzono ich sprostowanie przy jego wymianie. Łatwo powiedzieć, gorzej wykonać. Gdyby znajomy mógł sam dokonywać wpisów, w minutę byłoby po sprawie. Ale, że tylko urząd ma takie uprawnienia, zgodnie z przewidywaniami, rozpoczęły się schody. Urzędnicy do swojego błędu za Chiny nigdy się nie przyznają. Ba, bronią swoich pomylonych racji do upadłego, dlatego nie inaczej było i tym razem. Na próżno znajomy przedstawiał dokumenty, na próżno tłumaczył, urzędnicy uparli się, iż auto pochodzi z roku, w którym już tego modelu nie produkowano. Cały, niemożliwy do zrozumienia w urzędzie sęk polegał na tym, że auto (teraz już zabytkowe) zostało sprowadzone, w oryginalnych i fabrycznie nowych wprawdzie, ale częściach i w Polsce zostało po prostu złożone. Takie dawniej były czasy, że z wielu względów nie dało się inaczej. To spowodowało całą lawinę pomyłek. Dość powiedzieć, że wszystkich, popełnionych przez urzędników błędów w dowodzie rejestracyjnym, znajomy doliczył się dziewięć! Strach pomyśleć o co by go posądzono gdyby z takim dowodem rejestracyjnym zechciał swe piękne, zabytkowe cacko na czterech kółkach sprzedać, a chętnych nie brakowało! Teraz nie urzędnicy wysyłają do niego maile z informacjami jak sprawa się ma, a on jeździ do urzędu i czeka. Podobno Warszawa z czymś zwleka! Jeszcze ciekawszą przeprawę – w tym samy urzędzie ds. komunikacji ma inny znajomy. Tego dla odmiany spotkało życiowe nieszczęście – zmarła mu żona. Była (wpisaną w dowód rejestracyjny) współwłaścicielką rodzinnego pojazdu, co okazało się – o ile w ogóle jest to możliwe - jeszcze większym nieszczęściem. Tu było trochę inaczej jak w pierwszym przypadku. Jego córce, która autem jeździła, skradziono dokumenty, w tym dowód rejestracyjny i zaszła potrzeba wyrobienia nowego. Pojechał więc do urzędu od wszelkich pojazdów dokonać stosownych czynności, a wiedząc o współwłasności auta i nie mogąc zabrać ze sobą nieboszczki, przezornie zabrał jej akt zgonu. Odpowiednie dokumenty wypełnił i złożył ale usłyszał, że… nowego nie dostanie przed przeprowadzeniem postępowania spadkowego. Znajomy autem chciał jeździć, a nie pozbyć się go, więc nie bardzo rozumiał w czym rzecz. Jednak gdy usłyszał, że takie są przepisy, pokornie odebrał (ważny miesiąc) tymczasowy dowód rejestracyjny. Był jeszcze spokojny bo wiedział, iż postępowanie spadkowe po zmarłej – ze względu na dzieci – już się toczy. Gdy jednak po pewnym czasie, już z sądowym orzeczeniem o spadku w ręku, ponownie pojawił się przed urzędniczym biurkiem, zdębiał! Tu dla wyjaśnienia trzeba podać, że ma czworo dzieci. Dwie dorosłe córki i dwóch małoletnich jeszcze synów. Dla tych właśnie dzieci, no i dla niego, przypadło wszystko to co zmarła posiadała, a więc i to nieszczęsne pół auta. Osłupiał gdy urzędnicy zażądali oświadczeń nowych współwłaścicieli auta czyli dzieci, że zgadzają się na wyrobienie nowego dowodu rejestracyjnego. Pal licho, że dorosłych córek, ale małoletnich synów, nad którymi jako ojciec sprawuje rodzicielską, a więc i prawną opiekę? Pamiętał przecież, iż w Polsce, małoletni nie są zdolni do czynności prawnych, a więc i do składania oświadczeń. Gdy przypomniał sobie jeszcze jak to urzędnicy obiecali mu załatwienie sprawy gdy tylko sądownie ureguluje sprawy spadkowe, najzwyczajniej się wściekł i nagadał urzędnikom na temat respektowaniu przez nich sądowych postanowień, powiedział też co o nich i ich interpretowaniu przepisów myśli. Finał sprawy – jak dotychczas – jest taki, że zraził sobie córkę (powiedziała mu, iż nigdy więcej, do żadnego urzędu z nim nie pójdzie), a auto stoi w garażu bo bez dowodu rejestracyjnego jeździć przecież się nim nie da, a kiedy dowód będzie, to chyba jedynie sam Pan Bóg wie. Żeby nie było, iż uwziąłem się na urzędników naszego powiatu, jeszcze jeden przykład (też z Wydziału Komunikacji) ale z innego starostwa. Pewien facet wyszukał córce w jednym z auto komisów samochód, doprowadził do transakcji i przekazał jej komplet dokumentów, z poleceniem jak najszybszego zarejestrowania auta. Posłuszne dziecko polecenia ojca wypełniło co do joty, pojazd formalnie na siebie zarejestrowało i szczęśliwie z auta korzystało, aż do momentu gdy po trzech latach, zaszła konieczność odwiedzenia samochodowego warsztatu. Pan mechanik, szukając odpowiedniej do tego modelu samochodu części, stwierdził ni mniej, ni więcej, że wpisany w dowód rejestracyjny numer pojazdu nie zgadza się z tym rzeczywistym, umieszczonym na aucie! Słowami zaskoczenia w rodzinie nie da się opisać. Gorączkowe szukanie oryginalnych dokumentów auta prawie przewróciło całe mieszkanie do góry nogami, a czekanie na werdykt urzędników od spraw komunikacyjnych wydawało się wiecznością. Gdy w końcu córka zadzwoniła do ojca z wiadomością, iż to pomyłka urzędników, jego ulga była nie do opowiedzenia. Zaczął bowiem już się martwić czy przypadkiem nie kupił dziecku auta kradzionego. Nerwy też go trochę wzięły gdy zdał sobie sprawę, że przez trzy lata córka narażona była na podejrzenie (i oskarżenie!) o jazdę samochodem niewiadomego pochodzenia – czytaj: komuś zrabowanym. Rozmyślając teraz nad tymi przypadkami na styku urzędnik petent, zupełnie nie rozumiem skąd wziął mi się tak przyjemny sen. Przecież urzędników i różnych wydziałów u nas dostatek i jeśli tylko po dwa takie jak wyżej opisane przypadki zdarzą się w każdym, to w bardzo ciemnych kolorach prezentuje się nasza administracja. Chyba jednak to prawda, że broniąc się przed stresem i innymi zagrożeniami, organizm człowieka potrafi czasem okłamywać samego siebie, podsuwając mu obrazy całkiem przeciwstawne rzeczywistości. Tak ku pokrzepieniu serca.

1 komentarz :